Sala II - O dwoistej przestrzeni

Mam właśnie przed sobą polskie tłumaczenie tekstu z XII wieku – to spisana przez irlandzkiego zakonnika opowieść rycerza Tnugdala, który odbył podróż po zaświatach w towarzystwie anioła - przewodnika. Czytam fragment mówiący o drodze przez piekielne otchłanie („Wizja Tnugdala”, ATUT, Wrocław 2012, s. 75):

 

Idąc tedy naprzód, doszli do góry przedziwnej wielkości, bardzo przerażającej i pustynnej. Góra ta dawała idącym bardzo ciasne przejście. Z jednej strony bowiem tej drogi był ogień śmierdzący, siarczany i ciemny, z drugiej zaś śnieg lodowaty i straszny wiatr z gradem. Góra ta zaś była w całości przygotowana do karania dusz, pełna oprawców, tak że chcący przejść nie znajdowali żadnej bezpiecznej drogi. Sami zaś wymienieni oprawcy mieli przygotowane żelazne ogniste widły i bardzo ostre trójzęby, którymi dusili pragnące przejść dusze i pchali je w kierunku miejsca kary. Kiedy nieszczęsne długo już były karane po stronie siarczanej, owymi narzędziami przerzucano je na stronę śnieżną. I odwrotnie: spośród gradobicia zostawali przenoszeni w płomienie ognia.

 

Śmieszne i prymitywne wydają nam się średniowieczne wyobrażenia piekła, te wszystkie na wpół zwierzęce czarty dręczące grzeszników, buchające ognie, kotły wypełnione wrzącą smoła itd. Nam takie piekło nie jest w smak, co więcej – duża część katolików już w ogóle w piekło nie wierzy, bo, jak można przypuszczać, tego rodzaju koncepcje obrażają ich wysoce oświecony rozsądek, a poza tym to bardzo niemiła perspektywa: smażyć się przez całą wieczność. Jeżeli już piekło, to jako stan – powiedzmy: stan oddalenia od Boga. Tak, to dużo mniej przykre – po prostu coś w rodzaju chronicznej depresji. Objawia się tutaj nasza namiętna skłonność do psychologizowania, to znaczy pojmowania każdego pierwiastka duchowego w kategoriach przeżyć wewnętrznych. Wewnątrz przeżycia psychiczne, na zewnątrz układy obiektów fizycznych zanurzonych w czasoprzestrzeni, i jedno od drugiego przedzielone nieprzekraczalnym murem. A zatem nie istnieje coś, co można by określić jako przestrzeń duchowa – taka, jaką doświadczył na przykład XVIII wieczny uczony i wizjoner, Emanuel Swedenborg.

Parę słów o Swedenborgu dla tych, którzy nie wiedzą kto zacz. Swedenborg był utalentowanym uczonym, który w wielu dziedzinach wiedzy miał znaczące osiągnięcia, i, jak twierdzą współcześni naukowcy, niejedna z jego intuicji okazała się z biegiem czasu trafna. Zajmował się między innymi fizyką, anatomią, astronomią, biologią, matematyką i geologią. Poza tym pełnił odpowiedzialne stanowisko państwowe, był bowiem członkiem szwedzkiego Zarządu Kopalń; jego słane do parlamentu memoriały, propozycje rozwiązań problemów trapiących gospodarkę kraju, odznaczały się wielką wnikliwością. Lecz w dojrzałym wieku tajemniczy los skierował go w inną stronę – otóż nasz uczony zaczął wędrować po niebie i piekle, rozmawiać z zamieszkującymi te obszary duchami, opisywać w ogromnych tomach swoje wędrówki i geografię pozaświatowych dziedzin. Ktoś mógłby powiedzieć: na starość biedaczek oszalał. Karl Jaspers zaliczył go do grona schizofreników, obok takich obłąkańców jak Hölderlin czy Van Gogh. Był to jednak człowiek bardzo pogodny, serdeczny, spokojny, o zrównoważonym i miłym usposobieniu (jest wiele świadectw o tym mówiących, Swedenborg pełnił przecież funkcję wyeksponowaną, nie był samotnikiem ani zamieszkującym pustkowia ascetą). Nie chcę podważać autorytetu psychiatrycznego Jaspersa, ale trzeba bardzo dużo uporu, aby osobę o takich cechach charakteru zaliczyć do grona schizofreników. 

Wracam do nieba i piekła. Swedenborg zwiedził oba te miejsca, opisał je z wielką, iście uczoną pedanterią, więc może od niego dowiemy się czegoś o tym, czym mianowicie jest przestrzeń duchowa, to znaczy miejsce, ale podlegające innym prawom niż przestrzeń fizyczna. W wielkim uproszczeniu można powiedzieć, że jej naczelne prawo brzmi: jak wewnątrz, tak na zewnątrz. Każdy duch ciąży niejako do tego obszaru zaświatów, który koresponduje ze stanem jego wnętrza, a w innym czuje się, jak ryba wyrzucona na brzeg. Przykładowo dusza zbrodniarza w niebie miejsca nie zagrzeje, i to wcale nie dlatego, że ją ktoś stamtąd siłą wyrzuci, ale dlatego, że będzie tam cierpiała męki, zupełnie jakby się dusiła; można powiedzieć, że naturalny popęd skieruje ją tam, gdzie odnajdzie zgodność pomiędzy swym charakterem a tym, co ją otacza. Skieruje się więc do czeluści, ruszy, gnana własną naturą i swymi uczynkami, do odpowiadającego jej, mrocznego i nieprzyjaznego miejsca. To znaczy, że w końcu znajdzie się tam, gdzie to, jaka jest, będzie przełożone na to, co ją otacza. Kto piastował w swojej duszy ciemność, nienawiść, złość, znajdzie się w miejscu, które będzie jakby wizją jego duszy rzutowaną w to, co my określamy jako przestrzeń fizyczna – to znaczy w miejscu ciemnym, ponurym, pełnym nieczystości. I znajdzie się tam z podobnymi sobie, i wraz z nimi będzie kontynuował swoje zwyczaje – obmowę, radość z czyjegoś cierpienia, zemstę, i tak dalej, i temu podobne...Można zatem powiedzieć, że przestrzeń duchowa jest u Swedenborga projekcją ludzkiego wnętrza.

Ale i za życia możemy tego doświadczyć, nieprawdaż? Kto jest w stanie przygnębienia, ten wszystko postrzega w ciemnych barwach; człowiek chory, choć znajduje się w tym samym pokoju, co zdrowy, widzi inny pokój; dla zakochanego wszystko się rozświetla, unosi, zanurza w eterze – nawet rzeczy powszednie; dla człowieka gnębionego przez złość, urazy i żądzę zemsty te same obiekty tężeją, skupiają się w nieprzejrzyste, przytłaczające bryły. Tyle że nasza kultura uczy nas interpretować te przemiany w kategoriach subiektywnych, przeciwstawiając to, co subiektywne, temu, co obiektywne. W swedenborgiańskich zaświatach to, co subiektywne jest tym, co obiektywne, a to, co obiektywne, tym, co subiektywne; innymi słowy: te dwie sfery, które mamy skłonność rozdzielać, są tam tożsame.

Świta mi jednak inna wizja. Odnoszę nieodparte wrażenie, że i tutaj, w świecie żywych, zachodzi podobny związek. Nie twierdzę, że przestrzeń określona przez parametry fizyczne nie istnieje, tym bardziej, że od czasów Einsteina nie jest ona rozumiana jako coś w rodzaju ogromnego pojemnika, lecz raczej elastycznej tkaniny tworzącej wraz z czasem jednię, określaną jako czasoprzestrzeń. Chodzi mi raczej o to, że przestrzeń duchowa – którą nazywam przestrzenią imaginacyjną – przenika się w przedziwny sposób z przestrzenią fizyczną. Owo zachodzenie, czy też wzajemne przenikanie, psycholog Carl Gustav Jung, współpracujący z jednym z twórców mechaniki kwantowej – Wolfgangiem Pauli – nazywał synchronicznością. Synchroniczność definiował jako zawieszenie związku przyczynowo–skutkowego, które objawia się jako tajemnicza równoczesność powiązanych wspólnym sensem wydarzeń zewnętrznych i wewnętrznych. Powiedzmy, że myślimy o czymś intensywnie, coś mocno nas absorbuje, i nagle, jakby niezależnie, następuje zdarzenie, które dziwnie zgadza się treścią naszych myśli; na przykład wchodzimy do księgarni i wiedzeni impulsem kupujemy książkę nieznanego autora – potem okazuje się, że jest w niej odpowiedź na trapiący nas właśnie problem; albo bujamy w obłokach, rozsmakowujemy się w naszym moralnym pięknie, zachwycamy czystością swego życia – i nagle włazimy w g……Przykład drastyczny, ale dobrze odpowiadający mojemu doświadczeniom, choć może nie w sensie dosłownym; zauważyłem po prostu, że człowiek, który zbyt mocno odbiega od rzeczywistości w swoich wyobrażeniach o sobie, czasami od strony tej rzeczywistości doznaje swoistej korekty – na świętoszka na przykład spada klęska moralna, a przesadny marzyciel wpada do rowu, albo, nie daj Bóg, do studni, jak zapatrzony w gwiazdy nieszczęśnik Tales.  

Ktoś może uznać takie tłumaczenie różnorakich zbieżności i korelacji zjawisk za fantastyczne brednie, ale co poradzić, jeżeli współczesna nauka także wskazuje na możliwość oddziaływań, które wykraczają poza związki przyczynowo-skutkowe? Paul Davis, profesor Arizona State University w Tempe, specjalista w dziedzinach kosmologii, kwantowej torii pola i astrobiologii, pisze („Kosmiczny projekt”, Copernicus Center Press, 2014, s. 269):

 

(…) fizyka kwantowa pozwala na istnienie związków między równoczesnymi zdarzeniami oddzielonymi w czasie, które byłyby niemożliwe w jakimkolwiek tradycyjnym obrazie świata. Te nielokalne efekty kwantowe są tak naprawdę formą synchroniczności w tym znaczeniu, że stanowią połączenie – a dokładniej korelację – pomiędzy zdarzeniami, dla których jakakolwiek forma powiązania przyczynowego jest nieprawidłowa. 

 

Potwierdzają to eksperymenty. Jeżeli wyobrazimy sobie dwie cząstki, które wejdą z sobą w interakcję, a następnie odsuniemy je na znaczną odległość, to dokonanie ich pomiaru, choćby równoczesnego, ukaże, iż działają w sposób skorelowany, zupełnie jakby ich miniony kontakt wciąż trwał, choć siły, jakie na nie oddziałują po oddaleniu, nie tłumaczą takiego stanu. Byłby skorelowane choćby znalazły się na przeciwległych krańcach kosmosu, zupełnie ignorując oddalenie przestrzenne i możliwość jakichkolwiek wzajemnych oddziaływań natury fizycznej! Ich stan jest zatem określony w sposób nielokalny, to znaczy nie w polu bezpośrednich powiązań, ale w polu, które moglibyśmy rozszerzyć do całego wszechświata.

Można zatem powiedzieć, że na poziomie kwantowym zachodzi coś w rodzaju wydarzeń synchronicznych, podobnych do tych, które każdy wrażliwy człowiek, jak sądzę, przeżył nie jeden raz (niewrażliwy jak pniak też, tyle że nie dotarło to do jego świadomości). Niestety, nasze pojmowanie życia nie pozostawia miejsca na zgrabne zintegrowanie tego rodzaju zjawisk, gdzie w sposób niewytłumaczalny zarówno od strony czysto subiektywnej, jak i czysto obiektywnej, następuje zespolenie duszy i świata, czy duszy i materii. Oczywiście, są wyjątki; wszelakiej maści okultyści, domorosłe wróżki, ludzie zaczadzeni w newage'owych kłębowiskach idei, namiętnie poszukują takich pozornych cudów (wydaje mi się, że jeżeli traktować to jako cud, to takim samym cudem jest fakt, że istnieją ludzie, zwierzęta, gwiazdy itd.), bo urozmaicają im istnienie i dodają wartości (podług zasady: jeżeli mi coś takiego się zdarza, to muszę być kimś wyjątkowym). Ale tego rodzaju wyjątki właściwie są tak samo zdominowane przez główny wzorzec naszej świeckiej kultury, co zabobonni ludzie twierdzący, że wszystko, co wykracza poza ich rozsądek, to zabobony...

Znowu paradoks! - mam do nich upodobanie. Edward Stachura napisał, że paradoksy są kwiatami innej rzeczywistości. Ale akurat w tym wypadku to paradoks pozorny. Ten, który każde zjawisko, którego nie potrafi pojąć, wrzuca natychmiast do jednego wora, nazywając zabobonem, bezsensem, głupotą, nadinterpretacją, iluzją, czy co tam jeszcze chcecie, dowodzi tym przecież, że sam jest zabobonny, bo odrzuca pewną część rzeczywistości tylko dlatego, że nie może się ona pomieścić w jego ciemnej, ciasnej głowie. Bałwochwalczo czci swoje ograniczone pojęcia o istnieniu i nie ma na tyle odwagi i intelektualnego sumienia, aby skonfrontować je z życiem, które jest – i pozostanie – dziedziną pełną tajemnic. Nie potrafi oddać się zdumieniu, zadziwieniu, zachwytowi, a zatem jego zdolności poznawcze są spętane i ograniczone. Wiele wieków temu Arystoteles pisał („Metafizyka”, KUL, 1998, s. 14):

 

Albowiem pod wpływem zdziwienia ludzie zarówno dziś oddają się filozofowaniu, jak i kiedyś zaczęli to czynić. Najpierw zadziwienie budziły rzeczy, z którymi ludzie stykali się wprost, a dopiero potem zaczęli oni powoli interesować także poważniejszymi sprawami, jak własności Księżyca, Słońca i gwiazd czy powstanie Wszechświata. Otóż kto dostrzega trudność i dziwi się, ten zdaje sobie sprawę z tego, że czegoś nie wie. I stąd miłośnik mitów jest też poniekąd filozofem, gdyż w micie zawierają się rzeczy dziwne. A zatem skoro ludzie zaczęli filozofować, żeby wyzwolić się z niewiedzy, to jasne, że chodziło im o samą wiedzę, a nie o jakiś z niej użytek.   

 

Pomysł że człowiek może poszukiwać poznania dla samego poznania, niejako odpowiadając na wezwanie tajemnicy świata i własnej duszy, może niektórym wydać się naiwny – mam na myśli rozmaitych redukcjonistów, którzy sądzą, że fakt, iż drzewo ma korzenie, jest przesłanką do uznania liści, konarów, pnia, kwiatów i owoców za iluzję, a jeżeli nawet coś realnego, to dającego się wytłumaczyć poprzez odniesienie do korzeni (tego rodzaju mędrcy sprowadzają na przykład wszystkie ludzkie działania do animalnych popędów, zaś cała sfera kultury to według nich tylko kiepska osłonka dla zawiadującej człowiekiem wewnętrznej bestii). Cóż, tacy odszukali już swój kamień alchemiczny, mają świetne rozwiązanie i uniwersalny klucz, więc mogą spać spokojnie. Nic ich nie zadziwi.

Nie mogę się oprzeć, żeby przywołać tutaj jeszcze raz czyjeś słowa, choć mi się te cytaty zaczynają niebezpiecznie mnożyć – na tym jednak zakończę swoje wywody; tym razem będzie to Albert Einstein (na marginesie dodam, że  i on interesował się badaniami nad synchronicznością). Oto słowa proste i, jak sądzę, trafiające w sedno:

 

Najpiękniejszą rzeczą, jakiej możemy doświadczyć jest oczarowanie tajemnicą. Jest to uczucie, które stoi u kolebki prawdziwej sztuki i prawdziwej nauki. Ten, kto go nie zna i nie potrafi się dziwić, nie potrafi doznawać zachwytu, jest martwy, niczym zdmuchnięta świeczka.

 

 

                                                                                                                                                                Doctor mirabilis